Intruz [Mane, Thanatos]
: 04 cze 2019, 19:51
Miejsce: kraina pochodzenia Manea
Czas: kilkanaście miesięcy temu (?)
W końcu. W końcu po wielu intrygach, zakulisowych działaniach, udało mi się doprowadzić swoje stado na skraj upadku. Było niby najmniejsze z trzech, które zamieszkiwały te tereny, ale było tak samo potrzebne, jak pozostałe dwa. Na tym upierała się równowaga siły. Dopóki jedno stado nie było silniejsze, niż pozostałe dwa, nie dochodziło do wojny. Bo co z tego, że któreś było najsilniejsze, skoro pozostałe dwa mogły się zjednoczyć i ją pokonać? Równowaga była więc niesamowicie ważna. Co prawda delikatnie nią zachwiałem doprowadzając do tego, że najsilniejszy lew, nasz były dowódca zginął… ale właśnie tego potrzebowałem. Chaosu. I dwóch stronnictw w stadzie, które zaczęły toczyć walkę o władzę w nim, nawzajem oskarżając się o uśmiercenie byłego dowódcy. I gdy już było prawie pewne, że dojdzie do rozłamu… zaproponowano władzę mi. Oczywiście pomogłem w takim wyborze, tak jednemu stronnictwu jak i drugiemu subtelnie sugerując siebie. I obie grupy, każda przekonana że to ich pomysł, w końcu zdecydowały się oddać mi przywództwo. Na co oczywiście się zgodziłem. Przejmując władzę. Tak, jak tego oczekiwałem. I rozpocząłem powolny proces odbudowy potęgi swojego stada, by mogło nawiązać jakąkolwiek rywalizacje z pozostałymi dwoma. Bo nie zależało mi na władzy nad najmniejszym stadem. Chciałem rządzić całą krainą!
Kilka tygodni po zostaniu przywódcą, wybrałem się na dłuższą przechadzkę poza tereny mojego stada. Raczej były one spokojne, niezamieszkałe, więc nie spodziewałem się, kogokolwiek spotkać. Lubiłem długie, spokojne wędrówki, gdzie w ciszy mogłem się zastanawiać nad taktyką i strategią na kolejne miesiące. Co zrobić, by odbudować stado? Jak pokonać pozostałe dwie grupy? Mój plan powoli zaczynał się krystalizować. Musiałem doprowadzić do walki pomiędzy tamtymi. Tak by się sami pozabijali… bo osłabienie ich tak naprawdę oznaczało wzrost ważności mnie i mojego stada. Plan był trudny… ale sądziłem, że możliwy do wykonania. Powoli, łapa za łapą, wędrowałem jakąś opustoszałą, praktycznie niezamieszkaną dżunglą. Nagle... nagle wydało mi się, że ktoś nadchodzi. Szybko schowałem się za jakieś krzaki i zaczaiłem się, zastanawiając się, kto tutaj mógł być.
Czas: kilkanaście miesięcy temu (?)
W końcu. W końcu po wielu intrygach, zakulisowych działaniach, udało mi się doprowadzić swoje stado na skraj upadku. Było niby najmniejsze z trzech, które zamieszkiwały te tereny, ale było tak samo potrzebne, jak pozostałe dwa. Na tym upierała się równowaga siły. Dopóki jedno stado nie było silniejsze, niż pozostałe dwa, nie dochodziło do wojny. Bo co z tego, że któreś było najsilniejsze, skoro pozostałe dwa mogły się zjednoczyć i ją pokonać? Równowaga była więc niesamowicie ważna. Co prawda delikatnie nią zachwiałem doprowadzając do tego, że najsilniejszy lew, nasz były dowódca zginął… ale właśnie tego potrzebowałem. Chaosu. I dwóch stronnictw w stadzie, które zaczęły toczyć walkę o władzę w nim, nawzajem oskarżając się o uśmiercenie byłego dowódcy. I gdy już było prawie pewne, że dojdzie do rozłamu… zaproponowano władzę mi. Oczywiście pomogłem w takim wyborze, tak jednemu stronnictwu jak i drugiemu subtelnie sugerując siebie. I obie grupy, każda przekonana że to ich pomysł, w końcu zdecydowały się oddać mi przywództwo. Na co oczywiście się zgodziłem. Przejmując władzę. Tak, jak tego oczekiwałem. I rozpocząłem powolny proces odbudowy potęgi swojego stada, by mogło nawiązać jakąkolwiek rywalizacje z pozostałymi dwoma. Bo nie zależało mi na władzy nad najmniejszym stadem. Chciałem rządzić całą krainą!
Kilka tygodni po zostaniu przywódcą, wybrałem się na dłuższą przechadzkę poza tereny mojego stada. Raczej były one spokojne, niezamieszkałe, więc nie spodziewałem się, kogokolwiek spotkać. Lubiłem długie, spokojne wędrówki, gdzie w ciszy mogłem się zastanawiać nad taktyką i strategią na kolejne miesiące. Co zrobić, by odbudować stado? Jak pokonać pozostałe dwie grupy? Mój plan powoli zaczynał się krystalizować. Musiałem doprowadzić do walki pomiędzy tamtymi. Tak by się sami pozabijali… bo osłabienie ich tak naprawdę oznaczało wzrost ważności mnie i mojego stada. Plan był trudny… ale sądziłem, że możliwy do wykonania. Powoli, łapa za łapą, wędrowałem jakąś opustoszałą, praktycznie niezamieszkaną dżunglą. Nagle... nagle wydało mi się, że ktoś nadchodzi. Szybko schowałem się za jakieś krzaki i zaczaiłem się, zastanawiając się, kto tutaj mógł być.