x
Newsy
- 07.04.2024
- Nowa porcja questów czeka na śmiałków! -> Questy
- 06.04.2024
- Aktualizacja kwietniowa weszła w życie! Więcej szczegółów pod linkiem-> Aktualizacja kwietniowa
- 07.03.2024
- Wszystkie Panie zapraszamy do wzięcia udziału w Loterii z Okazji Dnia Kobiet! -> Loteria z okazji Dnia Kobiet
- 04.02.2024
- Postacią Miesiąca został Tauro
- 31.01.2024
- Dzienniki umiejętności zostały sprawdzone
Fabuła
- Aktualności fabularne
- > Świeża porcja nowości z Lwiej Krainy
- Przewrót na Lwiej Ziemi
- > Khalie przejęła władzę na Lwiej Ziemi po wypędzeniu dotychczasowych władców.
- Gniew Przodków
- > Po krainie przetoczyły się nieszczęścia i choroby. Mówi się, że to Przodkowie postanowili uprzykrzyć życie żyjącym, ale kto wie czy starzy szamani mają rację. Może po prostu przebywanie w niebezpiecznych terenach ma swoje konsekwencje.
- Epidemia w dżungli
- > Chodzą słuchy, że choroba w Dżungli przybiera na sile. Napotyka się tam wielu chorych, którzy wykazują agresję wobec nieznajomych.
- Szkarłatne Grzywy
- > Ragir odnowił dawne stado. Szkarłatni powrócili na zajmowane niegdyś ziemie.
Poszukiwania
Stada
Lwia Ziemia przywódcy: Khalie, Ushindi
Pazury Północy przywódca: Umahiri
Szkarłatne Grzywy przywódca: Ragir, Sigrun
Konkurs na powitanie - kategoria literacka
-
Helmut
- Posty: 788
- Gatunek: Lew
- Płeć: Samiec
- Data urodzenia: 06 lut 2011
- Zdrowie: 0
- Waleczność: 0
- Zręczność: 0
- Percepcja: 0
- Kontakt:
Konkurs na powitanie - kategoria literacka
Głosowanie trwa do 17.08. Zwycięzca otrzyma nagrodę w postaci 20 paciorków.
PS. standardowo głosujemy tylko z jednego konta
PS. standardowo głosujemy tylko z jednego konta
- Ignis
- Posty: 709
- Gatunek: Panthera Leo
- Płeć: Samiec
- Data urodzenia: 10 sie 2018
- Specjalizacja:
- Zdrowie: 100
- Waleczność: 75
- Zręczność: 70
- Percepcja: 30
- Kontakt:
Przygaszony Płomień
Ignis od czasu odzyskania wspomnień stronił od innych stad, ich problemów oraz polityki. W skrócie nie mieszał się w to... bo i po co? Wolał wolność i swobodę wyboru jak spędzi swój czas oraz do miejsc w które się uda.
Tak było do czasu, aż pewnego dnia spotkał dziwnego lwa, o dziwnym wyglądzie, o jeszcze dziwniejszych znakach oraz o ego większym niż on sam. Od razu rzucił się na Ignisa... i mimo, iż był silnym lwem, to okazał się być tragicznym wojownikiem. Nie był wzywaniem, a jego psychika doprowadziła do jego śmierci, gdyż Ignis uznał jego Pierwotny Płomień za martwy. Podczas swoich następnych wędrówek napotykał się z kilkoma plotkami, a zaraz po tym z hordą H'runów. Chociaż bronił się, a walka i pościg za nim trwał cały dzień. Napsuł krwi wrogom, a ci w ramach zemsty uwięzili go w jednym z obozów oraz zabrali wszystkie przedmioty jakie posiadał. Jeszcze tego samego wieczoru, ktoś chciał się zmierzyć z nim na śmierć i życie. To była ostatnia decyzja tego lwa w jego życiu. Chociaż Ignis zabił go z zimną krwią, był zdziwiony jak bardzo jego przeciwnik był uparty w niehonorowym i prozaicznych zagrywkach, jakby chciał wygrać za wszelką cenę...
Następnego dnia gdy leżał związany z innymi jeńcami, został wywleczony przed osobę nijakiego "Proroka" w białym płaszczu. Chciał się dowiedzieć, skąd lew potrafi tworzyć takie przedmioty, skąd potrafi tak walczyć, chciał by dołączył do ich hordy pod jego rozkazami oraz by tworzył dla niego takie przedmioty... Ignis odmówił. Co mocno rozgniewało proroka, nazywając to obrazą ich boga, jego samego i obiecał ognistogrzywemu, że zapełni jego życie takim cierpieniem, że będzie błagał o śmierć. Następnie zabrali do z powrotem i zaczął się najcięższy okres ostatniego roku dla Ignisa. Strażnicy często zapominali przynosić mu wodę, o jedzeniu nie wspominając, na początku kazali mu ciągnąć jakieś wozy, ale szybko postanowili zmienić to na ciągłe siedzenie w ciemnicy, a regularnie tworzyła się kolejka do walki z nim, na szczęście Ignisa, żaden porządny wojownik nie chciał się z nim mierzyć, albo czekali aż osłabnie na tyle, aby go pokonać bez najmniejszych problemów... lecz kto ich tak wie. Ignis nie miał nawet jak zawiązywać kontaktów, przez to, że nie mogli ze sobą rozmawiać oraz, że średnio raz dziennie ktoś znikał i już nie wracał. Atmosfera była ciężka i wyniszczająca do tego stopnia, że żelazna wola Ignisa zaczynało powoli się kruszyć... A ile znajdował się w tym "piekle?" Może 3 tygodnie, może cały miesiąc albo i więcej... Natomiast w pewnym momencie Pierwotny Płomień Ignisa był bliski zgaszenia się, a po głowie zaczynał pomału zastanawiać się, czy to wszystko ma sens, ten upór... Natomiast z odpowiedzią przybył ktoś, kogo się nie spodziewał. Ktoś, kogo nie widział już od dawna.
Przed nim znowu pojawił się ognisty duch orła - Duch Płomieni.
- Gdzieś ty był, kiedy cię potrzebowałem? Dlaczego przychodzisz akurat teraz? Przybyłeś na mój koniec? - Zadał je Ignis w myślach... bądź na głos, lecz nie był tego teraz świadomy.
- Zawsze u twego boku, obserwuję i przyglądam się śmiertelnikom. A po co przychodzę? Bo znowu zapomniałeś kim jesteś! A nie masz amnezji, ani klątwy... i muszę ci to znowu przypomnieć jak rok temu - Zaczął mówić jakby to była oczywistość, jednak Ignis nie wykrył w tym, ani nutki gniewu czy rozczarowania. A przynajmniej tak mu się wydawało, natomiast to czego był pewny, że w przednich łapach powoli zaczynało mu się robić ciepło...
- Ignis! Synu Isarusa... Najwybitniejszy z Strażników.... Pobłogosławiony przez Ognistego Opiekuna... Mistrzu Płomieni... Najdzielniejszy i Najbardziej Narwany Wojowniku jakiego znam. Chcesz się teraz poddać?! Po całym treningu Strażnika pod okiem Aresa? Po tych wszystkich szkoleniach u Ilianny? Po naukach rzemieślnictwa i władania ogniem u Magnusa? - Mówił dalej, a jego głos, choć pojawiał się tylko w głowie Ignisa, było niczym oblanie lodowatą wodą. Coś zaczęło docierać nie tylko do Pierwotnego Płomienia, ale i serca Ignisa, a poczucie ciepła w łapach stawało się coraz dotkliwsze, poczuł również nutkę dymu, ale nie przyszło mu to ma myśl.
- Ignis którego strzegę, nie poddałby się po tym wszystkim. Ignis którego znam znalazł by sposób, zemściłby się za taką zniewagę, za bluźnierstwa i krzywdę. Ognisty Opiekun ci sprzyja Ignisie, dzisiejszego dnia obchodzą bluźnierstwo wobec ich fałszywego boga śmierci, pokaż im co to znaczy zadrzeć z Mistrzem Płomieni! - Powiedział po raz ostatni, po czym przemienił się w iskrę, która wylądował na zwęglonych więzach. W tym samym momencie lew poczuł jak jego Pierwotny Płomień rozpala się na nowo, jaśniejszy niż kiedykolwiek przedtem, a przynajmniej tak mu się wydawało.
Zerwał więzy, wyswobodził się z pozostałych. W tym samym czasie wszedł strażnik, który pilnował jeńców. Nim zdążył zareagować pełen mordu i żądny zemsty Ignis rzucił się na niego... Strażnik padł martwy, a jego gardło wyglądało jak ktoś mu je wyrwał... Po tym Ignis przez chwilę wstał w bezruchu obserwując wylewającą się posokę, na chwilę nastała grobowa cisza. Wszyscy zamilkli, a potem jeden jeniec zaczął dawać o sobie znać. Zwrócił uwagę lwa, więc ten podszedł do niego i zerwał więzy.
- W końcu... - Odezwał się czarno łapy lampart - ...jak to zrobiłeś? - Zadał mu od razu pytanie, po czym spojrzał na zwęglone więzy Ignisa.
- Nie ważne jak... Ważne, że dzisiaj jest dzień zemsty - Odezwał się, i w dokładnie tej samej chwili zauważyli drugiego strażnika który wszedł do jaskini. Nim zdążył zareagować lampart powalił go na ziemię, a lew doskoczył sprawiając, że wróg zamilkł na wieki. Znowu nastała cisza, jednak tym razem Ignis i Lampart nasłuchiwali czy nie nadchodzi ktoś jeszcze.
- Dobra... wchodzę w to - Rzekł lampat bez większego namysłu, kiedy był już pewny, że żaden nieproszony gość się tutaj nie zjawi, a następnie zaczął uwalniać jeńców, a Ignis z lin ułożył ognisko i rozniecił ognień. Następnie każdemu kazał wziąć płonący patyk i podczas ucieczki podpalić jak najwięcej suchej trawy w okolicy. Tak też się stało, a niedługo potem cała okolica zamieniła się w istne morze ognia, którego języki czerwieni błyskawicznie pachniałaby coraz więcej i więcej. Ognistogrzywy wykorzystując zamieszanie udał się do namiotu rzemieślników... choć raczej dla niego to byli jacyś bluźniercy w tej dziedzinie. Zabrał swoje rzeczy i udał się prosto na miejsce, gdzie miała się odbyć uroczystość, a lampart za nim.
W tym czasie ogień zaczął pochłaniać i szerzyć panikę wśród H'runów. Biegali w przerażeniu, próbowali gasić ogień, który nijak dawał się okiełznać. Ten właśnie moment wykorzystał Ignis i jego nowy kompan, udali się na wzgórze i zauważyli tam miejsce obrzędów... rytuału... było ich tam pięcioro, a w centrum nich prorok. Bez namysłów lew i lampart wykorzystali okazję i rzucili się do boju. Obezwładnili dwójkę zanim ktoś się zdążył zorientować. A gdy pełne niepokoju spojrzenie proroka spotkało się z pełnym żądzy krwi i gniewu spojrzeniem Ignisa, coś do niego dotarło.
- TY! To ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko! Ma tupet się tu... - Zaczął mówić swoim głosem pogardy, lecz i pewnego strachu.
- Chciałeś spotkać śmierć... więc przybyłem, z furią pożogi - Odpowiedział mu głosem chłodnym i ostrym niczym lodowata stal przebijająca, bijące jeszcze serce.
- Nie złamiesz. Nie okiełznasz. Nie powstrzymasz. Nikt cię nie uratuje. Spłoniesz powoli, a ogień dopilnuje, aby nic z ciebie nie zostało - Przemówił Ignis i w ty momencie w proroku zasiało się ziarno strachu.
- Zabić ich! - Jedyne co zdołał krzyknąć, jednak jeden z żołnierzy uciekł w przerażeniu, a drugi został uciszony przez lamparta. Ignis natomiast od razu rzucił się prosto na wrogiego lidera, jednak nie zabił go. Miał w końcu cierpieć tak samo jak on! Dlatego z pomocą ostrego noża, przerwał wszystkie ścięgna dolnych kończyn, a towarzyszący przy tym krzyk bólu nie robił na Ignisie żadnego wrażenia. A następnie chwycił go za kark i rzucił w pobliże płomieni. Prorok widząc co się święci zaczął błagać o litość, o szybką śmierć... jednak na próżno. Ignis przez dłuższą chwilę przyglądał się jak ogień zaczyna powoli pochłaniać proroka, a ten wydziera się w niebogłosy. Nie obchodziło go co mówił, spoglądał spojrzeniem pełnym zemsty i gniewu. Lampart z kolei nie przeszkadzał w całym procesie, jednak bez wątpienia widać było, że uważa, to za bardzo brutalną śmierć i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć z zamysłu wyrwał go Ignis
- Ruszajmy czarnołapy, pora wyrwać się z tego morza ognia. Za mną! - Powiedział po czym ruszył pełnym sprintem przez płomienne bramy, poruszał się zwinnie i sprytnie wyznaczał drogę niczym obeznany z płomieniami Mistrz. Dla lamparta to natomiast wyglądało, jakby płomienie tworzyły drogę, którą prowadził go lew. Po 10... 15 minutach wydostali się i z bezpiecznej odległości widzieli jak ogień pożera wszystko. Słyszeli różne krzyki, jednak żadne z nich nie miało wątpliwości do kogo one należą. Dodatkowo poczuli jak zaczyna nasilać się wiatr, który wspomagał pożogę w jej zadaniu.
- Ognisty. Nie możemy tu zostać, chodź ze mną do dżungli - Powiedział lampart, do lwa. Na co ten kiwnął głową i rzekł tylko.
- Prowadź - Po czym biegiem ruszył za swoim nowym towarzyszem. Lampart prowadził okrężną drogą, aby uniknąć przechodzenia przez pustynię, choć była dopiero połowa nocy, Ignis ani razu nie wątpił, że czarnołapy wie co robić. Biegli przez dobre kilka godzin, a ich tempo z godziny na godzinę coraz bardziej zwalniało, Ignis tracił powoli siły, jednak nie miał zamiaru się poddać, nie teraz. Z tą myślą idealnie gdy słońce zaczęło wynurzać się zza gór, stanęli przed fortecą, którą stworzyła natura, dziką, niebezpieczną, lecz i piękną. Co prawda Ignis był już z dwa, bądź trzy razy tutaj, ale ten widok był niczym obiecana nagroda.
- Ognisty udało nam się, dotarliśmy... - Rzekł wyraźnie zmęczony, lecz i zadowolony lampart. Jednak na jego słowa odpowiedziało jedynie uderzenie ciała o ziemię.
- Ognisty?! - Podbiegł od razu, jednak Ignis padł z wycieńczenia. A wszystko nagle przed nim pochłonęła ciemność...
***+++***+++***
- Aaaavuuuu - Doszedł do Ignisa pewnien bardzo niewyraźny dźwięk...
- Aaaavuuuu - Znowu go usłyszał, powoli zaczął otwierać oczy, a wraz tym pojawiło się światło...
- Aaaavuuuu - Leniwie otworzył oczy i pierwszą rzecz jaką zobaczył to było całkowite mleko. Oślepiony promieniami słońca, przesunął się na bok, a łapą zasłonił źródło chwilowej niedogodności.
- Hmn... - Jęknął obolały, na co odpowiedziało mu bardzo entuzjastyczne przywitanie.
- Pacjent Avu wstać! Pacjent Avu coś powiedzieć! Pacjent Avu reagować na słońce! - ktoś ewidentnie się cieszył, jednak zdezorientowany Ignis nie łapał jeszcze kontaktu z rzeczywistością, a jak w końcu jego oczy przyzwyczaiły się do światła, zauważył młodą małpę. która radośnie skakała w kółko.
- Hę... Pacjent? - Jęknął znowu, próbując zacząć ruszać łapą, ale towarzyszyło mu bardzo silne uczucie bólu.
- Tak! Avu leczyć ciebie, więc ty być pacjentem Avu. A Avu być uczniem wielkiego uzdrowiciela Daktariego, więc Avu być młodym uzdrowicielem! - Powiedział niemalże na jednym tchu...
- Aha... Dużo... masz... pacjentów? - Zapytał Ignis, jednak średnio szło mu się skupienie na czymkolwiek, natomiast dostrzegł, że ma łapy pokryte jakąś lepką maścią przywiązaną liśćmi. To samo miał na brzuchu, ogonie, plecach i indziej.
- Tak! Choć nie wszyscy pacjenci Avu się budzić, nawet pomimo pomocy mistrza Daktariego. Więc, Avu się cieszyć, że pacjent Avu, się obudzić. To znaczyć, że leczenie działać, a Avu znać się na tym, więc podwójna radość. Chociaż aktualnie pacjent Avu, być jego jednym pacjentem - Wytłumaczył wszystko po swojemu, Ignis mógł tylko to zrozumieć, albo przynajmniej spróbować.
- Co z... Czarnołapym? - Zapytał starając się bez większego bólu przesunąć na brzuch.
- Ngare? Przyciągnąć tutaj pacjenta Avu i poprosił Avu, aby Avu mu powiedział, kiedy pacjent Avu się obudzić, więc Avu pójść mu powiedzieć jutro, że pacjent Avu żyć... - Po czym zatrzymał się na chwilę i nagle doznał olśnienia.
- Jak pacjent Avu się nazywać? Bo w sumie nie przeszkadzać mi mówić pacjent Avu, ale kiedy Avu mieć więcej pacjentów, to Avu może zacząć się mylić o którego pacjenta Avu będzie Avu chodzić, a tego Avu nie chcieć... - Zaczął znowu mówić, gdy...
- Ignis... - Przerwał mu. Po tym Avu znowu na chwilę się zamyślił, po czym znowu go oświeciło.
- Ignis pewnie chcieć napić się wody! Avu już iść przynieść miskę - Po tych słowach pobiegł po miskę po czym pobiegł niedaleko do strumyka, którego wcześniej Ignis nie dostrzegł, tak samo jak teraz się zorientował, że znajduje się w pewnego rodzaju szałasu oraz leży na ogromnym liściu. Natomiast wokół niego było dużo różnych roślin, z czego większość startych, bądź porozrywanych. Przy okazji spostrzegł porozrzucane kamienie wokół, a gry Avu wrócił potknął się o jeden z nich i wylał zawartość miski na pyska lwa. Ignis nie miał sił nawet aby warknąć, natomiast jego mina mówiła sama za siebie.
- Avu przepraszać, Avu już naprawić - Rzucił szybko po czym pobiegł znowu po wodę, a po głowie Ignisa przeszła taka wolna myśl, że: "To będzie dłuuuga kuracja".
Cała kuracja trochę trwała, jednak po tygodniu Ignisowi wróciły siły i był wstanie wstać na cztery łapy, lecz tylko to... A towarzystwa mu ciągle dostarczał Avu, którego pomimo, że lew miał początkowo trudności zrozumieć, to widział efekty jego leczenia. Podczas całej kuracji odwiedził go również Ngare, który przytargał dorodnego roślinożercę, tylko i wyłącznie w ramach spłaty długu... i nic więcej. Podczas kuracji stworzył uzdrowicieli torbę w wieloma kieszonkami i "segregatorami", dołożył również narzędzia, które według opisów Avu mogłyby mu pomóc w medycznym fachu. Po ponad dwóch tygodniach Ignis czuł się naprawdę dobrze, ale brakowało mu ruchu, dlatego zaczął wracać do swojego poprzedniego życia, podczas tego również zauważył, że lampartów w dżungli jest całkiem sporo, a każdy kto wejdzie do niej w nocy jest prawie na miejscu zabijany. Podczas prób poznania ich bardziej okazało się, że wspólny wróg był skutecznym motywatorem, aby pozbyć się uprzedzeń do lwów... a przynajmniej częściowo. W pewnym momencie nawet miał okazję polować wraz z nimi oraz zaczął powoli łapać, o co chodzi w wdrapywaniu się na drzewa. A sama dżungla była ogromna, i nie raz zdarzało się, że Ignis urządzał sobie wycieczki z Avu po niej: to po jakieś surowce dla rzemieślnika, to po jakieś zioła, a gdy zaczęła krążyć plotka o tym, że H'runowie się wycofują, Ignis był pierwszy, który chciał ją sprawdzić.
Ignis od czasu odzyskania wspomnień stronił od innych stad, ich problemów oraz polityki. W skrócie nie mieszał się w to... bo i po co? Wolał wolność i swobodę wyboru jak spędzi swój czas oraz do miejsc w które się uda.
Tak było do czasu, aż pewnego dnia spotkał dziwnego lwa, o dziwnym wyglądzie, o jeszcze dziwniejszych znakach oraz o ego większym niż on sam. Od razu rzucił się na Ignisa... i mimo, iż był silnym lwem, to okazał się być tragicznym wojownikiem. Nie był wzywaniem, a jego psychika doprowadziła do jego śmierci, gdyż Ignis uznał jego Pierwotny Płomień za martwy. Podczas swoich następnych wędrówek napotykał się z kilkoma plotkami, a zaraz po tym z hordą H'runów. Chociaż bronił się, a walka i pościg za nim trwał cały dzień. Napsuł krwi wrogom, a ci w ramach zemsty uwięzili go w jednym z obozów oraz zabrali wszystkie przedmioty jakie posiadał. Jeszcze tego samego wieczoru, ktoś chciał się zmierzyć z nim na śmierć i życie. To była ostatnia decyzja tego lwa w jego życiu. Chociaż Ignis zabił go z zimną krwią, był zdziwiony jak bardzo jego przeciwnik był uparty w niehonorowym i prozaicznych zagrywkach, jakby chciał wygrać za wszelką cenę...
Następnego dnia gdy leżał związany z innymi jeńcami, został wywleczony przed osobę nijakiego "Proroka" w białym płaszczu. Chciał się dowiedzieć, skąd lew potrafi tworzyć takie przedmioty, skąd potrafi tak walczyć, chciał by dołączył do ich hordy pod jego rozkazami oraz by tworzył dla niego takie przedmioty... Ignis odmówił. Co mocno rozgniewało proroka, nazywając to obrazą ich boga, jego samego i obiecał ognistogrzywemu, że zapełni jego życie takim cierpieniem, że będzie błagał o śmierć. Następnie zabrali do z powrotem i zaczął się najcięższy okres ostatniego roku dla Ignisa. Strażnicy często zapominali przynosić mu wodę, o jedzeniu nie wspominając, na początku kazali mu ciągnąć jakieś wozy, ale szybko postanowili zmienić to na ciągłe siedzenie w ciemnicy, a regularnie tworzyła się kolejka do walki z nim, na szczęście Ignisa, żaden porządny wojownik nie chciał się z nim mierzyć, albo czekali aż osłabnie na tyle, aby go pokonać bez najmniejszych problemów... lecz kto ich tak wie. Ignis nie miał nawet jak zawiązywać kontaktów, przez to, że nie mogli ze sobą rozmawiać oraz, że średnio raz dziennie ktoś znikał i już nie wracał. Atmosfera była ciężka i wyniszczająca do tego stopnia, że żelazna wola Ignisa zaczynało powoli się kruszyć... A ile znajdował się w tym "piekle?" Może 3 tygodnie, może cały miesiąc albo i więcej... Natomiast w pewnym momencie Pierwotny Płomień Ignisa był bliski zgaszenia się, a po głowie zaczynał pomału zastanawiać się, czy to wszystko ma sens, ten upór... Natomiast z odpowiedzią przybył ktoś, kogo się nie spodziewał. Ktoś, kogo nie widział już od dawna.
Przed nim znowu pojawił się ognisty duch orła - Duch Płomieni.
- Gdzieś ty był, kiedy cię potrzebowałem? Dlaczego przychodzisz akurat teraz? Przybyłeś na mój koniec? - Zadał je Ignis w myślach... bądź na głos, lecz nie był tego teraz świadomy.
- Zawsze u twego boku, obserwuję i przyglądam się śmiertelnikom. A po co przychodzę? Bo znowu zapomniałeś kim jesteś! A nie masz amnezji, ani klątwy... i muszę ci to znowu przypomnieć jak rok temu - Zaczął mówić jakby to była oczywistość, jednak Ignis nie wykrył w tym, ani nutki gniewu czy rozczarowania. A przynajmniej tak mu się wydawało, natomiast to czego był pewny, że w przednich łapach powoli zaczynało mu się robić ciepło...
- Ignis! Synu Isarusa... Najwybitniejszy z Strażników.... Pobłogosławiony przez Ognistego Opiekuna... Mistrzu Płomieni... Najdzielniejszy i Najbardziej Narwany Wojowniku jakiego znam. Chcesz się teraz poddać?! Po całym treningu Strażnika pod okiem Aresa? Po tych wszystkich szkoleniach u Ilianny? Po naukach rzemieślnictwa i władania ogniem u Magnusa? - Mówił dalej, a jego głos, choć pojawiał się tylko w głowie Ignisa, było niczym oblanie lodowatą wodą. Coś zaczęło docierać nie tylko do Pierwotnego Płomienia, ale i serca Ignisa, a poczucie ciepła w łapach stawało się coraz dotkliwsze, poczuł również nutkę dymu, ale nie przyszło mu to ma myśl.
- Ignis którego strzegę, nie poddałby się po tym wszystkim. Ignis którego znam znalazł by sposób, zemściłby się za taką zniewagę, za bluźnierstwa i krzywdę. Ognisty Opiekun ci sprzyja Ignisie, dzisiejszego dnia obchodzą bluźnierstwo wobec ich fałszywego boga śmierci, pokaż im co to znaczy zadrzeć z Mistrzem Płomieni! - Powiedział po raz ostatni, po czym przemienił się w iskrę, która wylądował na zwęglonych więzach. W tym samym momencie lew poczuł jak jego Pierwotny Płomień rozpala się na nowo, jaśniejszy niż kiedykolwiek przedtem, a przynajmniej tak mu się wydawało.
Zerwał więzy, wyswobodził się z pozostałych. W tym samym czasie wszedł strażnik, który pilnował jeńców. Nim zdążył zareagować pełen mordu i żądny zemsty Ignis rzucił się na niego... Strażnik padł martwy, a jego gardło wyglądało jak ktoś mu je wyrwał... Po tym Ignis przez chwilę wstał w bezruchu obserwując wylewającą się posokę, na chwilę nastała grobowa cisza. Wszyscy zamilkli, a potem jeden jeniec zaczął dawać o sobie znać. Zwrócił uwagę lwa, więc ten podszedł do niego i zerwał więzy.
- W końcu... - Odezwał się czarno łapy lampart - ...jak to zrobiłeś? - Zadał mu od razu pytanie, po czym spojrzał na zwęglone więzy Ignisa.
- Nie ważne jak... Ważne, że dzisiaj jest dzień zemsty - Odezwał się, i w dokładnie tej samej chwili zauważyli drugiego strażnika który wszedł do jaskini. Nim zdążył zareagować lampart powalił go na ziemię, a lew doskoczył sprawiając, że wróg zamilkł na wieki. Znowu nastała cisza, jednak tym razem Ignis i Lampart nasłuchiwali czy nie nadchodzi ktoś jeszcze.
- Dobra... wchodzę w to - Rzekł lampat bez większego namysłu, kiedy był już pewny, że żaden nieproszony gość się tutaj nie zjawi, a następnie zaczął uwalniać jeńców, a Ignis z lin ułożył ognisko i rozniecił ognień. Następnie każdemu kazał wziąć płonący patyk i podczas ucieczki podpalić jak najwięcej suchej trawy w okolicy. Tak też się stało, a niedługo potem cała okolica zamieniła się w istne morze ognia, którego języki czerwieni błyskawicznie pachniałaby coraz więcej i więcej. Ognistogrzywy wykorzystując zamieszanie udał się do namiotu rzemieślników... choć raczej dla niego to byli jacyś bluźniercy w tej dziedzinie. Zabrał swoje rzeczy i udał się prosto na miejsce, gdzie miała się odbyć uroczystość, a lampart za nim.
W tym czasie ogień zaczął pochłaniać i szerzyć panikę wśród H'runów. Biegali w przerażeniu, próbowali gasić ogień, który nijak dawał się okiełznać. Ten właśnie moment wykorzystał Ignis i jego nowy kompan, udali się na wzgórze i zauważyli tam miejsce obrzędów... rytuału... było ich tam pięcioro, a w centrum nich prorok. Bez namysłów lew i lampart wykorzystali okazję i rzucili się do boju. Obezwładnili dwójkę zanim ktoś się zdążył zorientować. A gdy pełne niepokoju spojrzenie proroka spotkało się z pełnym żądzy krwi i gniewu spojrzeniem Ignisa, coś do niego dotarło.
- TY! To ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko! Ma tupet się tu... - Zaczął mówić swoim głosem pogardy, lecz i pewnego strachu.
- Chciałeś spotkać śmierć... więc przybyłem, z furią pożogi - Odpowiedział mu głosem chłodnym i ostrym niczym lodowata stal przebijająca, bijące jeszcze serce.
- Nie złamiesz. Nie okiełznasz. Nie powstrzymasz. Nikt cię nie uratuje. Spłoniesz powoli, a ogień dopilnuje, aby nic z ciebie nie zostało - Przemówił Ignis i w ty momencie w proroku zasiało się ziarno strachu.
- Zabić ich! - Jedyne co zdołał krzyknąć, jednak jeden z żołnierzy uciekł w przerażeniu, a drugi został uciszony przez lamparta. Ignis natomiast od razu rzucił się prosto na wrogiego lidera, jednak nie zabił go. Miał w końcu cierpieć tak samo jak on! Dlatego z pomocą ostrego noża, przerwał wszystkie ścięgna dolnych kończyn, a towarzyszący przy tym krzyk bólu nie robił na Ignisie żadnego wrażenia. A następnie chwycił go za kark i rzucił w pobliże płomieni. Prorok widząc co się święci zaczął błagać o litość, o szybką śmierć... jednak na próżno. Ignis przez dłuższą chwilę przyglądał się jak ogień zaczyna powoli pochłaniać proroka, a ten wydziera się w niebogłosy. Nie obchodziło go co mówił, spoglądał spojrzeniem pełnym zemsty i gniewu. Lampart z kolei nie przeszkadzał w całym procesie, jednak bez wątpienia widać było, że uważa, to za bardzo brutalną śmierć i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć z zamysłu wyrwał go Ignis
- Ruszajmy czarnołapy, pora wyrwać się z tego morza ognia. Za mną! - Powiedział po czym ruszył pełnym sprintem przez płomienne bramy, poruszał się zwinnie i sprytnie wyznaczał drogę niczym obeznany z płomieniami Mistrz. Dla lamparta to natomiast wyglądało, jakby płomienie tworzyły drogę, którą prowadził go lew. Po 10... 15 minutach wydostali się i z bezpiecznej odległości widzieli jak ogień pożera wszystko. Słyszeli różne krzyki, jednak żadne z nich nie miało wątpliwości do kogo one należą. Dodatkowo poczuli jak zaczyna nasilać się wiatr, który wspomagał pożogę w jej zadaniu.
- Ognisty. Nie możemy tu zostać, chodź ze mną do dżungli - Powiedział lampart, do lwa. Na co ten kiwnął głową i rzekł tylko.
- Prowadź - Po czym biegiem ruszył za swoim nowym towarzyszem. Lampart prowadził okrężną drogą, aby uniknąć przechodzenia przez pustynię, choć była dopiero połowa nocy, Ignis ani razu nie wątpił, że czarnołapy wie co robić. Biegli przez dobre kilka godzin, a ich tempo z godziny na godzinę coraz bardziej zwalniało, Ignis tracił powoli siły, jednak nie miał zamiaru się poddać, nie teraz. Z tą myślą idealnie gdy słońce zaczęło wynurzać się zza gór, stanęli przed fortecą, którą stworzyła natura, dziką, niebezpieczną, lecz i piękną. Co prawda Ignis był już z dwa, bądź trzy razy tutaj, ale ten widok był niczym obiecana nagroda.
- Ognisty udało nam się, dotarliśmy... - Rzekł wyraźnie zmęczony, lecz i zadowolony lampart. Jednak na jego słowa odpowiedziało jedynie uderzenie ciała o ziemię.
- Ognisty?! - Podbiegł od razu, jednak Ignis padł z wycieńczenia. A wszystko nagle przed nim pochłonęła ciemność...
***+++***+++***
- Aaaavuuuu - Doszedł do Ignisa pewnien bardzo niewyraźny dźwięk...
- Aaaavuuuu - Znowu go usłyszał, powoli zaczął otwierać oczy, a wraz tym pojawiło się światło...
- Aaaavuuuu - Leniwie otworzył oczy i pierwszą rzecz jaką zobaczył to było całkowite mleko. Oślepiony promieniami słońca, przesunął się na bok, a łapą zasłonił źródło chwilowej niedogodności.
- Hmn... - Jęknął obolały, na co odpowiedziało mu bardzo entuzjastyczne przywitanie.
- Pacjent Avu wstać! Pacjent Avu coś powiedzieć! Pacjent Avu reagować na słońce! - ktoś ewidentnie się cieszył, jednak zdezorientowany Ignis nie łapał jeszcze kontaktu z rzeczywistością, a jak w końcu jego oczy przyzwyczaiły się do światła, zauważył młodą małpę. która radośnie skakała w kółko.
- Hę... Pacjent? - Jęknął znowu, próbując zacząć ruszać łapą, ale towarzyszyło mu bardzo silne uczucie bólu.
- Tak! Avu leczyć ciebie, więc ty być pacjentem Avu. A Avu być uczniem wielkiego uzdrowiciela Daktariego, więc Avu być młodym uzdrowicielem! - Powiedział niemalże na jednym tchu...
- Aha... Dużo... masz... pacjentów? - Zapytał Ignis, jednak średnio szło mu się skupienie na czymkolwiek, natomiast dostrzegł, że ma łapy pokryte jakąś lepką maścią przywiązaną liśćmi. To samo miał na brzuchu, ogonie, plecach i indziej.
- Tak! Choć nie wszyscy pacjenci Avu się budzić, nawet pomimo pomocy mistrza Daktariego. Więc, Avu się cieszyć, że pacjent Avu, się obudzić. To znaczyć, że leczenie działać, a Avu znać się na tym, więc podwójna radość. Chociaż aktualnie pacjent Avu, być jego jednym pacjentem - Wytłumaczył wszystko po swojemu, Ignis mógł tylko to zrozumieć, albo przynajmniej spróbować.
- Co z... Czarnołapym? - Zapytał starając się bez większego bólu przesunąć na brzuch.
- Ngare? Przyciągnąć tutaj pacjenta Avu i poprosił Avu, aby Avu mu powiedział, kiedy pacjent Avu się obudzić, więc Avu pójść mu powiedzieć jutro, że pacjent Avu żyć... - Po czym zatrzymał się na chwilę i nagle doznał olśnienia.
- Jak pacjent Avu się nazywać? Bo w sumie nie przeszkadzać mi mówić pacjent Avu, ale kiedy Avu mieć więcej pacjentów, to Avu może zacząć się mylić o którego pacjenta Avu będzie Avu chodzić, a tego Avu nie chcieć... - Zaczął znowu mówić, gdy...
- Ignis... - Przerwał mu. Po tym Avu znowu na chwilę się zamyślił, po czym znowu go oświeciło.
- Ignis pewnie chcieć napić się wody! Avu już iść przynieść miskę - Po tych słowach pobiegł po miskę po czym pobiegł niedaleko do strumyka, którego wcześniej Ignis nie dostrzegł, tak samo jak teraz się zorientował, że znajduje się w pewnego rodzaju szałasu oraz leży na ogromnym liściu. Natomiast wokół niego było dużo różnych roślin, z czego większość startych, bądź porozrywanych. Przy okazji spostrzegł porozrzucane kamienie wokół, a gry Avu wrócił potknął się o jeden z nich i wylał zawartość miski na pyska lwa. Ignis nie miał sił nawet aby warknąć, natomiast jego mina mówiła sama za siebie.
- Avu przepraszać, Avu już naprawić - Rzucił szybko po czym pobiegł znowu po wodę, a po głowie Ignisa przeszła taka wolna myśl, że: "To będzie dłuuuga kuracja".
Cała kuracja trochę trwała, jednak po tygodniu Ignisowi wróciły siły i był wstanie wstać na cztery łapy, lecz tylko to... A towarzystwa mu ciągle dostarczał Avu, którego pomimo, że lew miał początkowo trudności zrozumieć, to widział efekty jego leczenia. Podczas całej kuracji odwiedził go również Ngare, który przytargał dorodnego roślinożercę, tylko i wyłącznie w ramach spłaty długu... i nic więcej. Podczas kuracji stworzył uzdrowicieli torbę w wieloma kieszonkami i "segregatorami", dołożył również narzędzia, które według opisów Avu mogłyby mu pomóc w medycznym fachu. Po ponad dwóch tygodniach Ignis czuł się naprawdę dobrze, ale brakowało mu ruchu, dlatego zaczął wracać do swojego poprzedniego życia, podczas tego również zauważył, że lampartów w dżungli jest całkiem sporo, a każdy kto wejdzie do niej w nocy jest prawie na miejscu zabijany. Podczas prób poznania ich bardziej okazało się, że wspólny wróg był skutecznym motywatorem, aby pozbyć się uprzedzeń do lwów... a przynajmniej częściowo. W pewnym momencie nawet miał okazję polować wraz z nimi oraz zaczął powoli łapać, o co chodzi w wdrapywaniu się na drzewa. A sama dżungla była ogromna, i nie raz zdarzało się, że Ignis urządzał sobie wycieczki z Avu po niej: to po jakieś surowce dla rzemieślnika, to po jakieś zioła, a gdy zaczęła krążyć plotka o tym, że H'runowie się wycofują, Ignis był pierwszy, który chciał ją sprawdzić.
► Pokaż Spoiler
- Haki
- Posty: 610
- Gatunek: lew
- Płeć: Samiec
- Data urodzenia: 22 kwie 2017
- Specjalizacja:
- Zdrowie: 100
- Waleczność: 68
- Zręczność: 59
- Percepcja: 30
- Kontakt:
Długa droga do domu
Pierwsze co poczuł Haki zaraz po przebudzeniu, był ból pulsujący na całą jego czaszkę.
-Przodkowie...- wymamrotał lew, po czym niechętnie otworzył ślepia. Znajdował się...no włąśnie w tym momencie ciezko mu było stwierdzić gdzie dokładnie. Poza tym, że wszędzie dookoła było zielono, brązowy nie widzał zbyt wiele. Kiedy spróbował się podnieść, coś kłującego dźgnęło go w grzbiet. Dochodząc do wniosku, że wstawanie jest kiepskim pomysłem, lew postawowił przeczołgać się przez otaczające go ze wszystkich stron gałęzie. O dziwo zajęło mu to bardzo krótko, bo juz po kilku chwilach i paru wbitych w bok gałązek, Haki był już na otwartej przestrzeni. Kiedy rozejrzał się po okolicy, zdał sobie sprawę, że znajduje się na sawannie a ostatnią noc najwyraźniej spędził skryty w jakichś zaroślach. Prawdę mówiąc, to w przeszłości budził się już w dziwniejszych miejscach. W tym momencie ból głowy zaatakował ze zdwojoną siłą, co przypomniało Hakiemu, że wskazane jest iść się czegoś napić.
Obym tylko tym razem nie spotkał jakiegoś nosorozcolubnego szajbusa, który będzie chciał się ze mną bić- pomyślał wspominajac potyczkę z Ignisem, po czym chwiejnym krokiem ruszył w kierunku pobliskiej rzeki.
Rzeka Królów...nawet wodę chcą sobie przywłaszczyć, obrzydliwi monarchiści - mówił sobie we łbie, jednocześnie zbliżając się do upragnionego orzeźwienia.
Haki zbliżył się do brzegu, jednak przed zaczerpnięciem wody, odruchowo rozejrzał się w poszukiwaniu zagrożeń. W prawdzie nie wypatrzył żadnych krokodyli, jednak gdzieś z boku dostrzegł czyjąś sylwetkę.
No po prostu bomba, jeżeli to znowu Ignis...- mówił sobie w myślach jednoczeńsie zwracjajac łeb w kierunku obcego.
-Hej, ty!- krzyknął do niego zachrypniętym głosem. Zamiast mu coś odpowiedzieć, lub też uciec, obcy ruszył wprost na niego. Dla brązowego było to takie zaskoczenie, że poza przyjęciem postawy, jego otumaniony alkoholem umysł nie był w stanie podsunąć mu żadnego dobrego ruchu. W raz z upływem kolejnych sekund Haki przekonał się, że ma do czynienia z potężnie zbudowanym czarnym lwem, dodatkowo noszącym na sobie pancerz. Ów osobnik najpewniej nie życzył mu dobrze, gdyż biegł na niego z obnażonymi pazurami i kłami oraz dziką żądzą mordu w oczach. Problem w tym, że skacowanych Hakuś nie wiedział za bardzo co z tym fantem zrobić. W wielu swoich fantazjach, Haki pokonywał potężnego wroga, po czym zostawał bohaterem Lwiej Ziemi i w nagrodę otaczał go cały wianuszek lwic. Niestety, i tem razem jego fantazje nie miały się ziścić.
Rozpędzony agresor wbił się prosto w niego, wyrzucając go na sam środek rzeki.
Ostatnie co niedoszły bohater Lwiej Ziemi zapamiętał z tamtego dnia było uderzenie w wodę, po którym nastała ciemność.
Pierwsze co poczuł Haki zaraz po przebudzeniu, był ból pulsujący na całą jego czaszkę.
Tym razem jego reakcja po odzyskaniu świadomości była natychmiastowa, bo do lwa dotarło szybko, że jest cały przemoczony. Brązowy dźwignął się z grząskiego podłoża i rozejrzał po najbliższym otoczeniu, jednocześnie masując się po obolałym łbie. Podczas gdy jego oczy obserwowały rozciągające się dookoła bagna, jego prawa łapa wymacała na głowie pokaźnego guza. Rzeka za jego plecami niewiele go teraz interesowała, bo Haki był zbyt głody i obolały, żeby mieć siłę na zastanawianie się nad swoją sytuację. W pierwszej kolejności lew postanowił zaspokoić głód. W okolicy odnalazł powalone drzewo, z którego zdarł korę, po czym pochwycił kęs wijącego się pod nią robactwa. Kilkanaście sekund po przełknięciu zwymiotował swój posiłek. Czują, że na razie jedzenie musi sobie odpuścić, postanowił znaleźć jakieś schronienie. Ostatkiem sił Haki doczłapał się do jakiejś podmokłej nory, gdzie padł na wznak.
Kiedy się obudził ból głowy zdawał się już aż tak mu nie dokuczać., ze złych wieści o na dole cały usmarowany był błotem. Nie miał pojęcia jak długo spał, ale sądząc po głodzie musiała minąć doba albo i dwie. Burczenie w brzuchu skłoniło zielonookiego do powtórzenie robaczanej przygody. Tym razem Hakiemu udało się wypełnić żołądek i mógł skupić się na znalezieniu drogi na Lwią Ziemię. Ponieważ nie wiedział jak głęboko zaniosła go rzeka, Haki postanowił iść wzdłuż Wielkiej Wody a następnie odbić na północ. W ten sposób może nadkładał sobie drogi, jednak zyskiwał pewność, że nie zgubi się na bagnach. Przedzierając się na wschód zielonooki próbował poskładać do kupy wszystko co ostatnio go spotkało, co utrudniał mu powracający ból głowy. Pamiętał tylko jakiegoś ciemnego napastnika, który cisnął nim do rzeki. Ktoś od Szkarłatnych, być może, ale chociaż była to najbardziej prawdopodobna odpowiedź, to Haki czuł, że niekoniecznie prawdziwa. Skąd nagle w nich tyle śmiałości, żeby wpadać na Lwia Ziemię i atakować kogoś bez słowa. Kluczenie przez bagna zajęło mu aż kilka dni, gdyż powracający ból głowy wymuszał na nim dodatkowe przerwy na odpoczynek. Na szczęście w końcu udało mu się opuścić bagna i obrać kurs na północ.
Zielone pagórki i suchy grunt były dla niego naprawdę miłą odmianą. Właśnie przy jednym z takich pagórków, Haki dostrzegł jakiś ruch. Z jednej strony nie czuł się jeszcze na siłach na kolejną bitkę, z drugiej zaś...jeżeli to coś miało wobec niego złe zamiary, to zapewne za nim polezie i ubije, jak nie będzie patrzył. Z dwojga złego brązowy wolał już bezpośrednią konfrontację. Kiedy się zbliżył, przekonał się, że między krzewami ukryte jest wejście do nory, po krótkim zastanowieniu się, Haki zajrzał do środka. Pierwsze co zobaczył, była wymierzona prosto w jego pysk rurka, na końcu której znajdowała się praw błyszczących w ciemności ślepi.
-Tylko spokojnie...przychodzę w pokoju- powiedział, po czym powoli cofnął łeb.
-W pokoju powiadasz?- odezwał się podejrzliwy głos – A skąd mam wiedzieć, ze nie jesteś H’runem?- dodał po chwili.
-To jakiś rodzaj obrazy, bo w przeciwnym razie nie mam pojęci o czym ty mówisz. Ale w porządku, nie będę się naprzykrzać, cenisz sobie prywatność, kumam- powiedział Haki przysiadają sobie wygodnie na zadzie. Zielonooki liczył na jakąś odpowiedź jednak mijały kolejne chwile a ona wciąż nie nadchodziła. Podirytowany lew zmarszczył brwi, po czym dźwignął się z ziemi.
-No nic, skoro nie masz ochoty na rozmowę, to ja wracam na Lwią Ziemię...-
-Lwiej Ziemi już niem ma- wszedł mu w słowa obcy.
Na jego słowa Haki znieruchomiał, a usłyszane przed chwilą słowa odbiły się echem w jego głowie.
-Jak to nie ma?- odparł odruchowo, czując jak uginają się pod nim łapy. Czyżby ten czarny lew…
-Przy odrobinie szczęścia znajdziesz jakiś niedobitków- tym razem głos był już znacznie cichszy.
-Gdzie?- zapytał, jednak nie otrzymał odpowiedzi. Po dłuższej chwili ponowił pytanie.
-Gdzie ich znajdę?!- poddenerwowany lew zajrzał z powrotem do nory, jednak tym razem ta zdawał się być pusta. Na początku zielonooki zastanawiał się, czy wszystko co miało miejsce przed chwilą nie było jedynie omamami. Poczucie, że mógł tracić zmysły nie dawało mu spokoju do tego stopnia, że obwąchał jaskinię, by wywęszyć w niej woń innego zwierzęcia. Punkt pierwszy odhaczony, jednak to, że był prawdziwy nie oznaczało, że mówi prawdę. Haki już zamierzał obrać kurs na północ, gdy oczami wyobraźni ujrzał przed sobą czarnego lwa, tego samego, który kilka dni temu go zaatakował. Napastnika uśmiechał się do niego złowieszczo, jakby cieszył się z poczynań Hakiego. Po krótkiej chwili namysłu zielonooki postanowił, że w pierwszej kolejności sprawdzić południową cześć krainy. Następnego dnia, w okolicach Szmaragdowego Jeziora natrafił na patrol, który potwierdził to co usłyszał poprzedniego dnia.
Lwioziemcy zostali wyparci spod Lwiej Skały a następnie rozgromieni w Wąwozie, razem z innymi, którzy postanowili stawić czoło najeźdźcom. Jedyną pozostałością niegdyś potężnego stada był ruch oporu składający się wszelakiej maści niedobitków z całej krainy. Niestety Haki nie odnalazł pośród nich swoich dzieci, dlatego niezwłocznie zgłosił się do roli zwiadowcy, by pod pretekstem wykonywania misji móc szukać swoich najbliższych.
Brązowy często zgłaszam się również do misji odbijania niewolników, i atakowania pomniejszych grup H’runów. W wolnych chwilach Haki na własną łapę uczył się rzemieślnictwa a dodatkowo odnalazł w sobie artystę. Wszystkie jaskinie jakie zajmował szybko zostawały przyozdobione jego bazgrołami.
W pewnym momencie H’runowie zaczęli wyraźnie słabnąć a ruch oporu sukcesywnie odbijał z ich łap kolejnie ziemie. W końcu, zagrożenie zniknęło a wraz z nim ruch oporu zaczął się rozpadać, jednak dla Hakiego nie był to koniec jego przygody. Teraz czekało na niego najważniejsze zadanie: pozbierać swoją rodzinę do kupy i udowodnić sobie, że nie jest tak beznadziejnym ojcem, za jakiego miał go najprawdopodobniej każdy kto go znał .
Pierwsze co poczuł Haki zaraz po przebudzeniu, był ból pulsujący na całą jego czaszkę.
-Przodkowie...- wymamrotał lew, po czym niechętnie otworzył ślepia. Znajdował się...no włąśnie w tym momencie ciezko mu było stwierdzić gdzie dokładnie. Poza tym, że wszędzie dookoła było zielono, brązowy nie widzał zbyt wiele. Kiedy spróbował się podnieść, coś kłującego dźgnęło go w grzbiet. Dochodząc do wniosku, że wstawanie jest kiepskim pomysłem, lew postawowił przeczołgać się przez otaczające go ze wszystkich stron gałęzie. O dziwo zajęło mu to bardzo krótko, bo juz po kilku chwilach i paru wbitych w bok gałązek, Haki był już na otwartej przestrzeni. Kiedy rozejrzał się po okolicy, zdał sobie sprawę, że znajduje się na sawannie a ostatnią noc najwyraźniej spędził skryty w jakichś zaroślach. Prawdę mówiąc, to w przeszłości budził się już w dziwniejszych miejscach. W tym momencie ból głowy zaatakował ze zdwojoną siłą, co przypomniało Hakiemu, że wskazane jest iść się czegoś napić.
Obym tylko tym razem nie spotkał jakiegoś nosorozcolubnego szajbusa, który będzie chciał się ze mną bić- pomyślał wspominajac potyczkę z Ignisem, po czym chwiejnym krokiem ruszył w kierunku pobliskiej rzeki.
Rzeka Królów...nawet wodę chcą sobie przywłaszczyć, obrzydliwi monarchiści - mówił sobie we łbie, jednocześnie zbliżając się do upragnionego orzeźwienia.
Haki zbliżył się do brzegu, jednak przed zaczerpnięciem wody, odruchowo rozejrzał się w poszukiwaniu zagrożeń. W prawdzie nie wypatrzył żadnych krokodyli, jednak gdzieś z boku dostrzegł czyjąś sylwetkę.
No po prostu bomba, jeżeli to znowu Ignis...- mówił sobie w myślach jednoczeńsie zwracjajac łeb w kierunku obcego.
-Hej, ty!- krzyknął do niego zachrypniętym głosem. Zamiast mu coś odpowiedzieć, lub też uciec, obcy ruszył wprost na niego. Dla brązowego było to takie zaskoczenie, że poza przyjęciem postawy, jego otumaniony alkoholem umysł nie był w stanie podsunąć mu żadnego dobrego ruchu. W raz z upływem kolejnych sekund Haki przekonał się, że ma do czynienia z potężnie zbudowanym czarnym lwem, dodatkowo noszącym na sobie pancerz. Ów osobnik najpewniej nie życzył mu dobrze, gdyż biegł na niego z obnażonymi pazurami i kłami oraz dziką żądzą mordu w oczach. Problem w tym, że skacowanych Hakuś nie wiedział za bardzo co z tym fantem zrobić. W wielu swoich fantazjach, Haki pokonywał potężnego wroga, po czym zostawał bohaterem Lwiej Ziemi i w nagrodę otaczał go cały wianuszek lwic. Niestety, i tem razem jego fantazje nie miały się ziścić.
Rozpędzony agresor wbił się prosto w niego, wyrzucając go na sam środek rzeki.
Ostatnie co niedoszły bohater Lwiej Ziemi zapamiętał z tamtego dnia było uderzenie w wodę, po którym nastała ciemność.
Pierwsze co poczuł Haki zaraz po przebudzeniu, był ból pulsujący na całą jego czaszkę.
Tym razem jego reakcja po odzyskaniu świadomości była natychmiastowa, bo do lwa dotarło szybko, że jest cały przemoczony. Brązowy dźwignął się z grząskiego podłoża i rozejrzał po najbliższym otoczeniu, jednocześnie masując się po obolałym łbie. Podczas gdy jego oczy obserwowały rozciągające się dookoła bagna, jego prawa łapa wymacała na głowie pokaźnego guza. Rzeka za jego plecami niewiele go teraz interesowała, bo Haki był zbyt głody i obolały, żeby mieć siłę na zastanawianie się nad swoją sytuację. W pierwszej kolejności lew postanowił zaspokoić głód. W okolicy odnalazł powalone drzewo, z którego zdarł korę, po czym pochwycił kęs wijącego się pod nią robactwa. Kilkanaście sekund po przełknięciu zwymiotował swój posiłek. Czują, że na razie jedzenie musi sobie odpuścić, postanowił znaleźć jakieś schronienie. Ostatkiem sił Haki doczłapał się do jakiejś podmokłej nory, gdzie padł na wznak.
Kiedy się obudził ból głowy zdawał się już aż tak mu nie dokuczać., ze złych wieści o na dole cały usmarowany był błotem. Nie miał pojęcia jak długo spał, ale sądząc po głodzie musiała minąć doba albo i dwie. Burczenie w brzuchu skłoniło zielonookiego do powtórzenie robaczanej przygody. Tym razem Hakiemu udało się wypełnić żołądek i mógł skupić się na znalezieniu drogi na Lwią Ziemię. Ponieważ nie wiedział jak głęboko zaniosła go rzeka, Haki postanowił iść wzdłuż Wielkiej Wody a następnie odbić na północ. W ten sposób może nadkładał sobie drogi, jednak zyskiwał pewność, że nie zgubi się na bagnach. Przedzierając się na wschód zielonooki próbował poskładać do kupy wszystko co ostatnio go spotkało, co utrudniał mu powracający ból głowy. Pamiętał tylko jakiegoś ciemnego napastnika, który cisnął nim do rzeki. Ktoś od Szkarłatnych, być może, ale chociaż była to najbardziej prawdopodobna odpowiedź, to Haki czuł, że niekoniecznie prawdziwa. Skąd nagle w nich tyle śmiałości, żeby wpadać na Lwia Ziemię i atakować kogoś bez słowa. Kluczenie przez bagna zajęło mu aż kilka dni, gdyż powracający ból głowy wymuszał na nim dodatkowe przerwy na odpoczynek. Na szczęście w końcu udało mu się opuścić bagna i obrać kurs na północ.
Zielone pagórki i suchy grunt były dla niego naprawdę miłą odmianą. Właśnie przy jednym z takich pagórków, Haki dostrzegł jakiś ruch. Z jednej strony nie czuł się jeszcze na siłach na kolejną bitkę, z drugiej zaś...jeżeli to coś miało wobec niego złe zamiary, to zapewne za nim polezie i ubije, jak nie będzie patrzył. Z dwojga złego brązowy wolał już bezpośrednią konfrontację. Kiedy się zbliżył, przekonał się, że między krzewami ukryte jest wejście do nory, po krótkim zastanowieniu się, Haki zajrzał do środka. Pierwsze co zobaczył, była wymierzona prosto w jego pysk rurka, na końcu której znajdowała się praw błyszczących w ciemności ślepi.
-Tylko spokojnie...przychodzę w pokoju- powiedział, po czym powoli cofnął łeb.
-W pokoju powiadasz?- odezwał się podejrzliwy głos – A skąd mam wiedzieć, ze nie jesteś H’runem?- dodał po chwili.
-To jakiś rodzaj obrazy, bo w przeciwnym razie nie mam pojęci o czym ty mówisz. Ale w porządku, nie będę się naprzykrzać, cenisz sobie prywatność, kumam- powiedział Haki przysiadają sobie wygodnie na zadzie. Zielonooki liczył na jakąś odpowiedź jednak mijały kolejne chwile a ona wciąż nie nadchodziła. Podirytowany lew zmarszczył brwi, po czym dźwignął się z ziemi.
-No nic, skoro nie masz ochoty na rozmowę, to ja wracam na Lwią Ziemię...-
-Lwiej Ziemi już niem ma- wszedł mu w słowa obcy.
Na jego słowa Haki znieruchomiał, a usłyszane przed chwilą słowa odbiły się echem w jego głowie.
-Jak to nie ma?- odparł odruchowo, czując jak uginają się pod nim łapy. Czyżby ten czarny lew…
-Przy odrobinie szczęścia znajdziesz jakiś niedobitków- tym razem głos był już znacznie cichszy.
-Gdzie?- zapytał, jednak nie otrzymał odpowiedzi. Po dłuższej chwili ponowił pytanie.
-Gdzie ich znajdę?!- poddenerwowany lew zajrzał z powrotem do nory, jednak tym razem ta zdawał się być pusta. Na początku zielonooki zastanawiał się, czy wszystko co miało miejsce przed chwilą nie było jedynie omamami. Poczucie, że mógł tracić zmysły nie dawało mu spokoju do tego stopnia, że obwąchał jaskinię, by wywęszyć w niej woń innego zwierzęcia. Punkt pierwszy odhaczony, jednak to, że był prawdziwy nie oznaczało, że mówi prawdę. Haki już zamierzał obrać kurs na północ, gdy oczami wyobraźni ujrzał przed sobą czarnego lwa, tego samego, który kilka dni temu go zaatakował. Napastnika uśmiechał się do niego złowieszczo, jakby cieszył się z poczynań Hakiego. Po krótkiej chwili namysłu zielonooki postanowił, że w pierwszej kolejności sprawdzić południową cześć krainy. Następnego dnia, w okolicach Szmaragdowego Jeziora natrafił na patrol, który potwierdził to co usłyszał poprzedniego dnia.
Lwioziemcy zostali wyparci spod Lwiej Skały a następnie rozgromieni w Wąwozie, razem z innymi, którzy postanowili stawić czoło najeźdźcom. Jedyną pozostałością niegdyś potężnego stada był ruch oporu składający się wszelakiej maści niedobitków z całej krainy. Niestety Haki nie odnalazł pośród nich swoich dzieci, dlatego niezwłocznie zgłosił się do roli zwiadowcy, by pod pretekstem wykonywania misji móc szukać swoich najbliższych.
Brązowy często zgłaszam się również do misji odbijania niewolników, i atakowania pomniejszych grup H’runów. W wolnych chwilach Haki na własną łapę uczył się rzemieślnictwa a dodatkowo odnalazł w sobie artystę. Wszystkie jaskinie jakie zajmował szybko zostawały przyozdobione jego bazgrołami.
W pewnym momencie H’runowie zaczęli wyraźnie słabnąć a ruch oporu sukcesywnie odbijał z ich łap kolejnie ziemie. W końcu, zagrożenie zniknęło a wraz z nim ruch oporu zaczął się rozpadać, jednak dla Hakiego nie był to koniec jego przygody. Teraz czekało na niego najważniejsze zadanie: pozbierać swoją rodzinę do kupy i udowodnić sobie, że nie jest tak beznadziejnym ojcem, za jakiego miał go najprawdopodobniej każdy kto go znał .
- Tib
- Posty: 1323
- Gatunek: lew
- Płeć: Samiec
- Data urodzenia: 24 paź 2014
- Specjalizacja:

- Zdrowie: 100
- Waleczność: 71
- Zręczność: 51
- Percepcja: 35
- Kontakt:
Rzeźnik z Kilimandżaro
Smak ciepłej krwi zalewającej jego pysk tylko bardziej nakręcił Kanclerza. Tib szarpnął z całej siły rozrywając tym samym tętnicę szyjną przeciwnika. Przez chwilę czuł jak z przygniatającego go cielska razem z krwią uchodzi też życie. Kiedy było już po wszystkim brązowgrzywy zrzucił z siebie truchło, po czym dźwignął się z ziemi tylko po to by zobaczyć jak resztki obrońców są wyrzynane przez kolejną falę wrogów. Wszystko stracone, obrona w wąwozie upadła a wraz z nią cała kraina. Tib wiedział, że mimo wszystko powinien ruszyć pozostałym przy życiu na pomoc, nawet jeżeli oznaczało to dla niego pewną śmierć, jednak nie zrobił tego. Kanclerz stał i pustym wzrokiem wpatrywał się w rozgrywającą się na jego oczach rzeź. Krzyki umierających, wszechobecna woń krwi, poste spojrzenia poległych...doświadczając tego wszystkiego Tib poczuł, że zaczyna tracić pewność, zaczyna się...bać. Brązowgrzywy obrócił się za siebie i zorientował się, że cały czas ma możliwość ucieczki. Po raz ostatni obejrzał się na obrońców, po czym zbiegł z pola walki.
Gdy wybiegał z wąwozu, usłyszał, jak ktoś wybija się do skoku, a chwilę później coś wylądowało tuż obok niego. Jeden z H’runów rozpoczął za nim pościg i kiedy Tib kątem oka dostrzegł jak napastnik rzuca się w jego kierunku. Brązowogrzywy zwolnił w tym momencie i naparł swoim cielskiem w bok, by uderzyć przeciwnikiem o skały. Podziałało, jednak ten zdążył się chwycić jego zmaltretowanego pancerza i zabrać go ze sobą. Tib nie zamierzał po niego wracać. Im bardziej oddalała się od pola walki, ty mocniej uderzały w niego wyrzuty sumienia. Zostawił swoich towarzyszy broni na śmierć. Osoby, które mu ufały, wierzyły w jego plan i zwycięstwo nad H’runami, teraz umierały, by on miał czas na ucieczkę. Kanclerz musiał jakoś zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia, a pomogło mu w tym przypomnienie sobie, że wszyscy, którzy nie mieli wziąć udziału w bitwie zostali odesłani na Kilimandżaro. Rodzina królewska, medycy, rzemieślnicy i szamani, czyli całkiem spora grupa, która na pewno będzie potrzebowała jego pomocny. Natchniony tą myślą, Tib zmienił kierunek biegu kierując się na wschód.
W końcu lew dotarł na miejsce. Po drodze uświadomił sobie, że podczas bitwy stracił swój kanclerski naszyjnik.
Pierwszym co po przybyciu na Kilimandżaro wzbudziło jego niepokój, był brak zauważanych oznak bytności innych lwów. Tib zaczął przeszukiwać jaskinie, węszył, nawoływał i sprawdzał każdy zakamarek, jednak wszystko wskazywało na to, że nikt z Lwioziemców tutaj nie dotarł. W tym momencie wyrzuty sumienie uderzyły w niego ze zdwojoną siłą. Nie dość, że porzucił swoich, to jeszcze z całej Lwiej Ziemi pozostał tylko on. Zdruzgotany tą myślą lew, udał się na zewnątrz, by znaleźć się nad urwiskiem, z którego, jak ocenił, upadek powinien zakończyć jego życie. Jako, że wszystkich zawiódł, uznał, ze najbardziej honorowym rozwiązaniem będzie zakończenie swojego życia. Tib zamknął oczy i już miał rzucić się w przepaść, gdyż nagle usłyszał za sobą jakiś ruch. Lew obrócił się i zobaczył, ja jakaś postać znika w jaskini, z której przed chwilą wyszedł. Odstawiając na bok samobójcze myśli, ruszył do środka. Przez kilka dobrych minut próbował dogonić tajemniczą postać, jednak ta w ostatniej chwili zawsze mu umykała. W końcu Tib trafił do wielkiej, oświetlonej promieniami słońca, sali. To co tam zobaczył sprawiło, że popłakał się z radości. Byli tam wszyscy lwioziemcy, cali i zdrowi. Brązowy podchodził do każdego, mówił dobre słowo, poklepywał po przyjacielsku, a przynajmniej taki był jego odbiór rzeczywistości. Tak naprawdę, poza nim samym nie było tam nikogo. Tib zatracił się w wizjach jakie podsuwał mu zrozpaczony umysł. Lew zamienił kompleks jaskini w Kilimandżaro w istną twierdzę, a z przygotowanych punktów0 obserwacyjnych obserwował okolice góry. W imię wyimaginowanych lwioziemców, Tib brutalnie mordował każdego, kto zbliżył się do góry, nie ważne czy był H’runem, czy przypadkową osobą, która szukała schronienia. Pogrążony w szaleństwie umysł Tiba w każdym widział zagrożenie dla swojego zmyślonego stada. Z czasem zamieszkujące krainę zwierzęta nauczyły się omijać Kilimandżaro z daleka a tajemniczy osobnik mordujący kogo popadnie zyskał przydomek „Rzeźnik z Kilimandżaro”.
Smak ciepłej krwi zalewającej jego pysk tylko bardziej nakręcił Kanclerza. Tib szarpnął z całej siły rozrywając tym samym tętnicę szyjną przeciwnika. Przez chwilę czuł jak z przygniatającego go cielska razem z krwią uchodzi też życie. Kiedy było już po wszystkim brązowgrzywy zrzucił z siebie truchło, po czym dźwignął się z ziemi tylko po to by zobaczyć jak resztki obrońców są wyrzynane przez kolejną falę wrogów. Wszystko stracone, obrona w wąwozie upadła a wraz z nią cała kraina. Tib wiedział, że mimo wszystko powinien ruszyć pozostałym przy życiu na pomoc, nawet jeżeli oznaczało to dla niego pewną śmierć, jednak nie zrobił tego. Kanclerz stał i pustym wzrokiem wpatrywał się w rozgrywającą się na jego oczach rzeź. Krzyki umierających, wszechobecna woń krwi, poste spojrzenia poległych...doświadczając tego wszystkiego Tib poczuł, że zaczyna tracić pewność, zaczyna się...bać. Brązowgrzywy obrócił się za siebie i zorientował się, że cały czas ma możliwość ucieczki. Po raz ostatni obejrzał się na obrońców, po czym zbiegł z pola walki.
Gdy wybiegał z wąwozu, usłyszał, jak ktoś wybija się do skoku, a chwilę później coś wylądowało tuż obok niego. Jeden z H’runów rozpoczął za nim pościg i kiedy Tib kątem oka dostrzegł jak napastnik rzuca się w jego kierunku. Brązowogrzywy zwolnił w tym momencie i naparł swoim cielskiem w bok, by uderzyć przeciwnikiem o skały. Podziałało, jednak ten zdążył się chwycić jego zmaltretowanego pancerza i zabrać go ze sobą. Tib nie zamierzał po niego wracać. Im bardziej oddalała się od pola walki, ty mocniej uderzały w niego wyrzuty sumienia. Zostawił swoich towarzyszy broni na śmierć. Osoby, które mu ufały, wierzyły w jego plan i zwycięstwo nad H’runami, teraz umierały, by on miał czas na ucieczkę. Kanclerz musiał jakoś zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia, a pomogło mu w tym przypomnienie sobie, że wszyscy, którzy nie mieli wziąć udziału w bitwie zostali odesłani na Kilimandżaro. Rodzina królewska, medycy, rzemieślnicy i szamani, czyli całkiem spora grupa, która na pewno będzie potrzebowała jego pomocny. Natchniony tą myślą, Tib zmienił kierunek biegu kierując się na wschód.
W końcu lew dotarł na miejsce. Po drodze uświadomił sobie, że podczas bitwy stracił swój kanclerski naszyjnik.
Pierwszym co po przybyciu na Kilimandżaro wzbudziło jego niepokój, był brak zauważanych oznak bytności innych lwów. Tib zaczął przeszukiwać jaskinie, węszył, nawoływał i sprawdzał każdy zakamarek, jednak wszystko wskazywało na to, że nikt z Lwioziemców tutaj nie dotarł. W tym momencie wyrzuty sumienie uderzyły w niego ze zdwojoną siłą. Nie dość, że porzucił swoich, to jeszcze z całej Lwiej Ziemi pozostał tylko on. Zdruzgotany tą myślą lew, udał się na zewnątrz, by znaleźć się nad urwiskiem, z którego, jak ocenił, upadek powinien zakończyć jego życie. Jako, że wszystkich zawiódł, uznał, ze najbardziej honorowym rozwiązaniem będzie zakończenie swojego życia. Tib zamknął oczy i już miał rzucić się w przepaść, gdyż nagle usłyszał za sobą jakiś ruch. Lew obrócił się i zobaczył, ja jakaś postać znika w jaskini, z której przed chwilą wyszedł. Odstawiając na bok samobójcze myśli, ruszył do środka. Przez kilka dobrych minut próbował dogonić tajemniczą postać, jednak ta w ostatniej chwili zawsze mu umykała. W końcu Tib trafił do wielkiej, oświetlonej promieniami słońca, sali. To co tam zobaczył sprawiło, że popłakał się z radości. Byli tam wszyscy lwioziemcy, cali i zdrowi. Brązowy podchodził do każdego, mówił dobre słowo, poklepywał po przyjacielsku, a przynajmniej taki był jego odbiór rzeczywistości. Tak naprawdę, poza nim samym nie było tam nikogo. Tib zatracił się w wizjach jakie podsuwał mu zrozpaczony umysł. Lew zamienił kompleks jaskini w Kilimandżaro w istną twierdzę, a z przygotowanych punktów0 obserwacyjnych obserwował okolice góry. W imię wyimaginowanych lwioziemców, Tib brutalnie mordował każdego, kto zbliżył się do góry, nie ważne czy był H’runem, czy przypadkową osobą, która szukała schronienia. Pogrążony w szaleństwie umysł Tiba w każdym widział zagrożenie dla swojego zmyślonego stada. Z czasem zamieszkujące krainę zwierzęta nauczyły się omijać Kilimandżaro z daleka a tajemniczy osobnik mordujący kogo popadnie zyskał przydomek „Rzeźnik z Kilimandżaro”.
- Nabo
- Posty: 488
- Gatunek: Lew
- Płeć: Samiec
- Data urodzenia: 18 maja 2016
- Specjalizacja:
- Zdrowie: 100
- Waleczność: 30
- Zręczność: 60
- Percepcja: 65
- Kontakt:
Potwór z Bagien
Nabo dziękował w duchu przodkom, że udało mu się wymigać od walki. Co prawda był medykiem i szamanem jednocześnie, więc naturalnie by zwolniony z walki, ale zawsze jakiś śmieszek mógł stwierdzić, że wezmą go w charakterze barykady. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i razem z innymi nieprzeznaczonymi do walki osobami szedł sobie na Kilimandżaro. Kiedy wojownicy będą walczyć on będzie w spokoju popijać sobie marulówkę. Tib zapewne rozgromi najeźdźców i za kilka tygodni wszystko będzie po staremu. Kiedy grubas już cieszył się w myślach na kilka dni beztroskiego chlania z ewentualną przerwą na łatanie rannych, na prowadzącego ich grupę zwiadowcę wyskoczyły dwa lwy. Zaraz potem, z rozciągających się przed nimi zarośli wyłoniła się spora grupa H’runów, która pędem ruszyła w ich stronę.
Zapanowała panika, nieliczni strażnicy próbowali uformować szyk obronny, jednak spanikowany tłum pokrzyżował ich plany. H’runowie bez problemu przebili się przez obronę i wdarli się pomiędzy uciekinierów. Widząc co się dzieje, Nabo w pierwszej chwili zastygł w bezruchu i dopiero fakt, że jakiś lew w panicznej ucieczce powalił go na ziemię, zmusił grubasa do działania. Rudogrzywy podniósł się z ziemi i czym prędzej pognał w stronę, która wydał mu się najbezpieczniejsza. Kiedy w końcu się zatrzymał, Nabo nie pamiętał co wydarzyło się w trakcie jego ucieczki. Z trudem łapiąc oddech, grubas się po okolicy.
Był sam, gdzieś na środku sawanny. Pod jednym z okolicznych pagórków znalazł niewielką norę, w której zrobił sobie odpoczynek. Grubas musiał się zastanowić co począć dalej, a właściwie to gdzie przeczekać ten cały bałagan, bo to, że nie zamierza się wychylać było oczywiste.
Po rozważeniu wszystkich za i przeciw lew zdecydował, że najlepszym miejscem na zaszycie się będą bagna. Oczywiście takie rozwiązanie stwarzało pewne problemy, zwłaszcza z dostępem do maruli, ale w takiej stuacji nawet Nabo potrafił przedłożyć własne życie nad alkohol. W drodze na bagna rudogrzywy nazbierał tyle maruli ile tylko był w stanie spakować do torby.
Kiedy już dotarł na bagna, grubas zaczął od poszukiwania schronienia. Znalazł sobie niedużą dziurę, którą pogłębił, a następnie wyłożył liśćmi a na koniec zamaskował. Skoro miał już gdzie spać, kolejną rzeczą było przygotowanie sobie zapasu trunków. Nabo wycisnął sok z owoców do połowy posiadanych przez siebie misek, a z drugiego pól zrobił prowizoryczne zamknięcie. Tak przygotowane zestawy zakopał w znanym przez siebie miejscu, tak by sok mógł dobrze sfermentować. Przez następne dni grubas zajmował się ulepszaniem swojej kryjówki i zwiedzaniem okolicy. Przygotował sobie nawet specjalną narzutę z roślinności, która miała maskować jego zapach przed potencjalnymi napastnikami. Od tamtego momentu Nabo praktycznie się z nią nie rozstawał tym samym upodobniając się do potwora, który każdego dnia przemierzał bagna. Jeżeli chodzi o pokarm, to tutaj sprawa wyglądał krucho, rudogrzywy nigdy nie potrafił dobrze polować, a co gorsza na bagnach nie miałby nawet specjalnie na co. Podstawę jego pożywienia stanowiły robaki, które grubas pochłaniał w sporych ilościach. Dopóki mógł je popijać marulkówką, nie było najgorzej, jednak w końcu nastał moment, kiedy jego ulubiony napój się wyczerpał. Z dnia na dzień było z nim coraz gorzej i chociaż Nabo dzielnie to znosił, to po prawie roku trzeźwości w końcu powiedział dość. Musiał się napić nawet jeżeli oznaczało by to dla niego śmierć. Tak więc grubas zrzucił swoje bagienne wdzianko, spakował swój dobytek i wyruszył na sawannę w poszukiwaniu swojego ulubionego owocu.
Nabo dziękował w duchu przodkom, że udało mu się wymigać od walki. Co prawda był medykiem i szamanem jednocześnie, więc naturalnie by zwolniony z walki, ale zawsze jakiś śmieszek mógł stwierdzić, że wezmą go w charakterze barykady. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i razem z innymi nieprzeznaczonymi do walki osobami szedł sobie na Kilimandżaro. Kiedy wojownicy będą walczyć on będzie w spokoju popijać sobie marulówkę. Tib zapewne rozgromi najeźdźców i za kilka tygodni wszystko będzie po staremu. Kiedy grubas już cieszył się w myślach na kilka dni beztroskiego chlania z ewentualną przerwą na łatanie rannych, na prowadzącego ich grupę zwiadowcę wyskoczyły dwa lwy. Zaraz potem, z rozciągających się przed nimi zarośli wyłoniła się spora grupa H’runów, która pędem ruszyła w ich stronę.
Zapanowała panika, nieliczni strażnicy próbowali uformować szyk obronny, jednak spanikowany tłum pokrzyżował ich plany. H’runowie bez problemu przebili się przez obronę i wdarli się pomiędzy uciekinierów. Widząc co się dzieje, Nabo w pierwszej chwili zastygł w bezruchu i dopiero fakt, że jakiś lew w panicznej ucieczce powalił go na ziemię, zmusił grubasa do działania. Rudogrzywy podniósł się z ziemi i czym prędzej pognał w stronę, która wydał mu się najbezpieczniejsza. Kiedy w końcu się zatrzymał, Nabo nie pamiętał co wydarzyło się w trakcie jego ucieczki. Z trudem łapiąc oddech, grubas się po okolicy.
Był sam, gdzieś na środku sawanny. Pod jednym z okolicznych pagórków znalazł niewielką norę, w której zrobił sobie odpoczynek. Grubas musiał się zastanowić co począć dalej, a właściwie to gdzie przeczekać ten cały bałagan, bo to, że nie zamierza się wychylać było oczywiste.
Po rozważeniu wszystkich za i przeciw lew zdecydował, że najlepszym miejscem na zaszycie się będą bagna. Oczywiście takie rozwiązanie stwarzało pewne problemy, zwłaszcza z dostępem do maruli, ale w takiej stuacji nawet Nabo potrafił przedłożyć własne życie nad alkohol. W drodze na bagna rudogrzywy nazbierał tyle maruli ile tylko był w stanie spakować do torby.
Kiedy już dotarł na bagna, grubas zaczął od poszukiwania schronienia. Znalazł sobie niedużą dziurę, którą pogłębił, a następnie wyłożył liśćmi a na koniec zamaskował. Skoro miał już gdzie spać, kolejną rzeczą było przygotowanie sobie zapasu trunków. Nabo wycisnął sok z owoców do połowy posiadanych przez siebie misek, a z drugiego pól zrobił prowizoryczne zamknięcie. Tak przygotowane zestawy zakopał w znanym przez siebie miejscu, tak by sok mógł dobrze sfermentować. Przez następne dni grubas zajmował się ulepszaniem swojej kryjówki i zwiedzaniem okolicy. Przygotował sobie nawet specjalną narzutę z roślinności, która miała maskować jego zapach przed potencjalnymi napastnikami. Od tamtego momentu Nabo praktycznie się z nią nie rozstawał tym samym upodobniając się do potwora, który każdego dnia przemierzał bagna. Jeżeli chodzi o pokarm, to tutaj sprawa wyglądał krucho, rudogrzywy nigdy nie potrafił dobrze polować, a co gorsza na bagnach nie miałby nawet specjalnie na co. Podstawę jego pożywienia stanowiły robaki, które grubas pochłaniał w sporych ilościach. Dopóki mógł je popijać marulkówką, nie było najgorzej, jednak w końcu nastał moment, kiedy jego ulubiony napój się wyczerpał. Z dnia na dzień było z nim coraz gorzej i chociaż Nabo dzielnie to znosił, to po prawie roku trzeźwości w końcu powiedział dość. Musiał się napić nawet jeżeli oznaczało by to dla niego śmierć. Tak więc grubas zrzucił swoje bagienne wdzianko, spakował swój dobytek i wyruszył na sawannę w poszukiwaniu swojego ulubionego owocu.
Z wyglądu Nabo to stereotypowy lwioziemiec. Kolor sierści i grzywy są niemal identyczne jak u byłego króla Simby. Największą różnicą pomiędzy szamanem a byłym monarchą jest sylwetka, która jasno wskazuje, że Nabo preferuje raczej bierny tryb życia.Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości

















































